Sposobów istnienia Boga i wszechświata nie da się w żaden sposób zestawić na jednej płaszczyźnie, bo są radykalnie odmienne. Pomiędzy Bogiem a światem (oraz Bogiem a człowiekiem) zachodzi relacja podobna do tej, jaka wiąże artystę z jego dziełem. W jaki sposób Kmicic miałby wyobrażać sobie Sienkiewicza, z czym miałby porównywać jego istnienie? W jakiej relacji pozo-stawaliby bohaterowie — zawieszonej w pamięci komputera — rzeczywistości wirtualnej [1] do umysłu genialnego programisty, który ową rzeczywistość zaprojektował?
Przecież wszystko tam pochodziłoby z rąk (czy raczej z geniuszu) projektanta: sam świat, w którym stworzenia owe by się poruszały, rzeczywistość ich ciał i umysłów, dalej zdolność do działania, myślenia, wolna wola — przy założeniu, że genialny programista mógłby je nimi obdarzyć; wszystko to istniałoby tylko z woli „stwórcy”, którego program, czyli myśl, byłaby obecna w każdym zakątku ich rzeczywistości, chociaż jego samego nigdzie nie można by odnaleźć.
Genialny programista istniałby całkowicie na zewnątrz tego świata wirtualnego, a jednocześnie byłby obecny w każdym jego miejscu i w każdym czasie. Używając uczonego języka powiedzielibyśmy, że byłby on w stosunku do swojego stworzenia transcendentny nie przestając być immanentnym.
Żaden wewnętrzny eksperyment nie byłby w stanie ani dowieść, ani zaprzeczyć istnieniu programisty, chociaż samo istnienie porządku naturalnego oraz możliwość odkrywania go przez inteligentne stworzenia, czyli uprawiania nauki w ogóle, skłaniałaby mieszkańców owego świata do domyślania się istnienia jakiejś nadrzędnej Inteligencji; najbardziej dociekliwi mogliby się nawet zastanawiać, jak to się dzieje, że ich świat jest akurat tego rodzaju, iż poddaje się rozumnemu badaniu, a ich własna inteligencja jest akurat taka, że pozwala na rozumne odczytywanie świata.
Gdyby jeszcze do tego, po wykonaniu szczegółowych badań naukowych doszli do wniosku, że znane im prawa natury są akurat takie, że warunkują samo ich istnienie jako istot żywych, to hipoteza o istnieniu stwórczej inteligencji bardzo by się uprawdopodobniła. Wszakże pomimo poważnych poszlak za istnieniem stwórcy, mieszkańcom owego świata wirtualnego, podobnie jak i nam, w realu, nie udałoby się nigdy odnaleźć czegoś na kształt „podpisu projektanta”, czegoś, co świadczyłoby niezawodnie o jego istnieniu, bo tylko cały świat, całe dzieło byłoby jego autografem. Aby tę całość ogarnąć, stworzenia musiałyby mieć możność spojrzenia na swój świat „od góry”, wyjść na zewnątrz, czyli przyjąć perspektywę stwórcy.
Czy w takiej sytuacji nie byłoby prawdą, że Stwórca znałby swoje stworzenia lepiej, niż byłyby one w stanie poznać same siebie?
Czy nie mógłby oddziaływać na nie subtelnie, przemawiając w głębi sumień, nie gwałcąc wszakże wewnętrznej wolności każdego z nich?
Czy rzeczywiście istniałaby sprzeczność, jak tego chce ateizm, pomiędzy wolną wolą stworzeń a znajomością przez stwórcę ich przyszłych wyborów?
Przecież programista w każdej chwili mógłby przerwać na chwilę tę komputerową super-grę, albo zmieniając parametry programu zaglądnąć do przyszłości i w żaden sposób nie unieważniałoby to wolnych wyborów, jakie na przestrzeni czasu dokonywały jego stworzenia. Mógłby również (gdyby chciał) w dowolnym momencie wyciągnąć wtyczkę, odsyłając cały ten świat do nicości, podobnie jak wcześniej powołał go do istnienia z niczego.
I cóż powiedzielibyśmy o cudach? Czy projektant swojego własnego świata miałby być związany ograniczeniami praw natury, których jest autorem? Przecież na to, aby w owym świecie zaistniał cud, wystarczyłoby dopisanie kilku linijek do „programu wszechświata”, nie gwałcąc przy tym żadnego z jego wewnętrznych praw: gdzie dotąd stał dom, w sposób cudowny stanąć mógłby pałac.[2]
Problem nie w tym, czy rzecz taka byłaby możliwa, ale czy byłaby zgodna z charakterem i zamysłem stwórcy. Stwórca rozumny i troszczący się o swoje dzieło nie po to wymyślałby naturalny porządek i obdarzał swoje stworzenia zdolnością jego rozeznawania, aby potem na kształt znudzonego despoty bawić się z nimi w kotka i w myszkę.
Natomiast można się spodziewać, że rozumny i miłosierny stwórca uczyniłby każdy cud, jaki uznałby za konieczny do realizacji jemu tylko znanego planu i wcale nie powinno nas dziwić, że mieszkańcy jego wszechświata nie byliby w stanie rozpoznać „od wewnątrz” nadrzędnej logiki, którą kieruje się ich stwórca, chyba że on sam zechciałby objawić im swoje zamiary.
Dobrze zakorzenione w tradycji biblijnej porównanie Boga do artysty, a człowieka (i świata) do jego dzieła jest często używane w literaturze popularno-teologicznej.[3] Dzisiaj jednak analogia do świata wirtualnego przemawiać może do pokolenia, które wychowało się na komputerowej technologii i nowej literaturze science fiction; wnikliwy czytelnik z łatwością podąży dalej jej tropem.
Istnienie Boga do istnienia wszechświata ma się podobnie jak istnienie programisty do jego programu, zaś jakościowa przepaść oddzielająca prawdziwy świat od Boga jest nie mniejsza niż ta, która oddziela świat wirtualny od realnego.
Mimo to, obecność Boża w prawdziwym wszechświecie jest nie mniej, ale bardziej realna niż obecność myśli programisty w jego wirtualnym dziele, które — dobrze to rozumiemy — nosi w sobie znamię sztuczności. W tym właśnie miejscu analogia, jak każda analogia, w końcu się załamuje, ponieważ świat, w którym żyjemy jest prawdziwy, bo zakorzeniony w Bogu, który jest samym istnieniem.
[1] Na potrzeby niniejszej analogii wyobrażamy sobie przez chwilę super-inteligentną grę komputerową, z wirtualnymi bohaterami obdarzonymi prawdziwą inteligencją i wolną wolą. Komentarz na temat technicznej realizowalności takiej wizji pozostawiamy na boku, a samą analogię porzucimy, gdy tylko odegra swoja rolę.
[2] Kiedy do akwarium wypełnionego po brzegi wodą wrzucam od góry kamyczek, to z punktu widzenia zamieszkujących tam stworzeń czynię cud, bo dla ich świata nowy obiekt pojawia się ex nihilo. Ale cud jest bardzo szczególnego rodzaju: kamień, co prawda pojawia się cudownie, ale zaraz potem wszystko już odbywa się zgodnie z prawami natury: woda z wdziękiem ustępuje mu miejsca, a cudowny przedmiot — jak każdy inny obiekt „naturalny” — opada na dno, zgodnie z prawami fizyki. Wszystko dzieje się tak „normalnie”, że ryby o słabej pamięci w ogóle wątpiłyby, czy cud istotnie się wydarzył. Mechanizm wielu zjawisk nadprzyrodzonych, które szczegółowo badał Lewis w swojej książce o Cudach daje się dobrze ująć za pomocą podobnej analogii.
[3] Posługiwał się nim np. Lewis w Problemie cierpienia i Dorothy Sayers w The Mind of the Maker. Problem cierpienia koniecznie trzeba przeczytać.